Wierzenia, muzyka, język i media

Wierzenia, muzyka, język i media

Wierzenia i muzyka

Znajomość wierzeń i mitologii znacznie ułatwia rozumienie kultury Aborygenów, a tym samym staje się pomocna w odbiorze ich sztuki. Od tysięcy lat sztuka ta była ściśle związana z religią i wiele obrazów malowanych obecnie na użytek zachodniego rynku nadal przedstawia sakralne historie, nawiązuje do tradycyjnych wierzeń i wydarzeń. Obraz w tym kontekście spełnia znacznie szerszą funkcję niż formalne i dekoracyjne prace modernistyczne. Dla autora jest on świadectwem i dowodem własności określonego terenu oraz przekazuje wiedzę, sekrety, których treść wpleciona jest w mitologii szeroką symbolikę codziennego życia. Wiedza, wierzenia i sztuka w tym systemie kulturowym funkcjonują nierozdzielnie i są manifestacjami świętych aktów stwórczych oraz miejsc, gdzie według wierzeń Aborygenów emanuje energia pozostawiona przez mitycznych Przodków.

Jakie są to wierzenia i czego dotyczą? Wbrew powszechnemu przekonaniu, Aborygeni nigdy nie stworzyli jednego systemu religijnego, podobnie jak nie mieli jednego wspólnego języka. Na całym kontynencie znane są setki mitów i historii oraz tysiące świętych miejsc.

W odróżnieniu od wyznawców innych religii Aborygeni nie składali ofiar ani nie modlili się do alegorycznych przedstawień bogów, nie budowali też świątyń; całe otoczenie było wielką katedrą pod gołym niebem. Podstawą tych wierzeń są wydarzenia nawiązujące do Czasów Stworzenia, kiedy to mityczni Przodkowie stworzyli wszystkie formacje geologiczne oraz przekazali ludziom prawa i zasady postępowania.

Zgodnie z aborygeńskim światopoglądem świat nie powstał z niczego, jak w tradycji chrześcijańskiej od Słowa lub na skutek Wielkiego Wybuchu, jak twierdzi kosmogoniczna teoria, ale istniał pierwotnie, nie uformowany. Na początku Ziemia była płaską, pustą powierzchnią pogrążoną w ciemnościach, ciszy i chaosie, a potencjalne formy życia były uśpione pod jej powierzchnią. Mityczni Przodkowie z wielkim hukiem rozerwali skorupę ziemską i wyszli na powierzchnię. Słońce pojawiło się na nieboskłonie i Ziemia po raz pierwszy otrzymała światło. Przodkowie wędrowali, polowali, walczyli między sobą, zakładali obozowiska i po drodze kształtowali pejzaż. Wreszcie stworzyli rośliny, zwierzęta i ludzi. W tym to czasie, w Epoce Stworzenia, powstał obecny świat oraz zostały ustalone raz na zawsze wszelkie o nim prawdy.

Na określenie religijnych mitów związanych z Czasem Stworzenia używa się od niedawna angielskich terminów Dreaming lub Dreamtime, których nie należy mylić ze śnieniem czy marzeniami sennymi. Również obrazy malowane w celach komercyjnych są często tytułowane i opisywane w języku angielskim, na przykład Fire Dreaming, Snake Dreaming czy po prostu Fire Story, Snake Story itp. Poszczególne szczepy aborygeńskie, co w pewnym zakresie oznacza grupy językowe, posiadały jednak odrębne nazwy odnoszące się do światowych wydarzeń.

I tak w Australii Centralnej używa się terminu Tjukurrpa (szczepy Warlpiri, Pintupi), Alchera (Arrernte), a na północy wśród ludu Yolngu ─ Wangarr. Zakres pojęcia Dreaming jest szeroki i może odnosić się zarówno do Epoki Stworzenia, jak i do specyficznej historii czy mitycznego wydarzenia, które w językach aborygeńskich posiadają odrębne nazewnictwo. Być właścicielem mitu Stworzenia oznacza być „kustoszem” określonego terenu, gdzie dana osoba-właściciel nie musi nikogo pytać o pozwolenie na polowanie lub użycie drewna do wyrobu narzędzi.

il. 1. Anatjari Tjampitjinpa (ok. 19271999, szczep Pintupi), Tingan”, 1996, akryl na płótnie, 91 x 91 em, Kolekcja Robert
C. Krawiec, Sydney

W Australii Centralnej istoty ludzkie pojawiały się zazwyczaj jako częściowo uformowane, stanowiąc pośrednie formy pomiędzy światem roślinnym a zwierzęcym. Transformacja do postaci ludzkich nastąpiła w wyniku aktu przekazania ludziom duchowych wartości przez Przodków: Miodową Mrówkę, Kangura, Słodki Ziemniak Jams, Deszcz, Ogień itd. Tym sposobem Przodkami i totemami w aborygeńskiej religii mogą być zwierzęta, rośliny albo formacje geologiczne, bądź też zjawiska lub przedmioty, jak na przykład ogień, deszcz czy miód. Nie tylko mity, ale również cechy osobiste Przodków są częścią tożsamości tych Aborygenów, którzy są ich właścicielami. Jeśli Przodek-Opos był ciekawski, Jaszczurka nieobliczalna, a Orzeł niebezpieczny, to charaktery te odziedziczą ludzie. Często kilka osób lub grupa może dzielić jeden mit, co funkcjonuje jako swego rodzaju znak rozpoznawczy i dowód własności określonego terenu.

Mityczni Przodkowie, zgodnie z wierzeniami szczepów z Australii Centralnej, wyszli spod ziemi lub przybyli z nieba, natomiast według mitologii ludów zamieszkujących tereny przybrzeżne Przodkowie przypłynęli zza morza. Jedna z wielu historii z półpustynnych terenów centrum kontynentu przedstawia zarówno mit Stworzenia, jak i wyjaśnia totemizm. Ludy ze szczepu Arrernte wierzą, że w czasie kiedy na ziemi nie było jeszcze mężczyzny ani kobiety, zachodnie niebo zamieszkiwały dwie Istoty, które powstały z niczego. Pewnego razu zeszły one na ziemię, uformowały wiele niekompletnych postaci ludzkich, bez członków i zmysłów. Te nieukształtowane jeszcze istoty miały z czasem zostać mężczyznami i kobietami, ale na tym przejściowym etapie wyglądem bardziej przypominały rośliny i zwierzęta niż ludzi. Kiedy nastąpiła kompletna transformacja, każda osoba utrzymała bliską łączność ze zwierzęciem, rośliną bądź przedmiotem, z którym była tożsama podczas procesu stwarzania. Dlatego każda osoba ma szczególny związek ze swoim totemem, który łączy ją z Czasami Stworzenia, i jeżeli jest nim zwierz, jak na przykład emu czy kangur, to mięso tych zwierząt nie powinno być spożywane przez właściciela totemu.

Mityczni Przodkowie posiadali nadnaturalne cechy, podobni byli po części do zwierząt, roślin lub ludzi i mogli przybierać dowolne kształty, a ich transformacje zachodziły w różnych kierunkach. Po ukończeniu dzieła niektórzy z nich zniknęli pod ziemią, inni przemienili się w charakterystyczne cechy pejzażu, stając się świętymi górami, skałami, klifami, studniami wodnymi; część z nich natomiast powróciła do nieba. Wędrówki Przodków mają w duchowej tradycji aborygeńskiej wymiar zarówno symboliczny, jak i fizyczny. W miejscach ich postojów i obozowisk skoncentrowana jest święta energia, a formacje powstałe wskutek ich działań stanowią ważne elementy pejzażu. Współcześni Aborygeni są spadkobiercami duchowych Przodków, których wędrówki i czyny są ciągle odtwarzane podczas ceremonii i rytuałów. To ugruntowuje nieprzerwaną ciągłość i łączy współczesną egzystencję z Epoką Stworzenia.

Szlaki wędrówek mitycznych Przodków pokrywają olbrzymi obszar, dlatego też historie z nimi związane są często kontynuowane w mitologiach sąsiednich szczepów. Takim niezwykle bogatym zbiorem opowieści jest cykl Tingari, który tworzy główną grupę mitów Stworzenia dla szczepu Pintupi z Australii Centralnej. Są to opowieści o podróżach Przodków, którzy zatrzymywali się w poszczególnych miejscach, po czym wędrowali dalej, niekiedy nawet pod ziemią. Każdy ich postój pozostawił ślady w terenie i tworzy niezależny wątek narracyjny, będąc zarazem ogniwem większej epopei, kontynuowanej w innych miejscach.

Przodkowie Tingari tworzyli grupy mitycznych mężczyzn, którzy byli odpowiedzialni za akty stwórcze i nadali ludziom prawa. Podobnie jak ludzie, nie byli oni doskonali i mieli ludzkie słabości: dopuszczali się zdrady i ekscesów seksualnych, byli chciwi, ale kierowali się również szlachetnymi pobudkami. Ceremonie związane z cyklem Tingari należą do tajemnych, a kobiety ani dzieci nie powinny ich oglądać, gdyż przedstawiane są podczas inicjacji wyższego stopnia. Adepci śpiewają pieśni, odprawiają obrzędy i wzorem Przodków odbywają wędrówki do sekretnych miejsc.

Temat Tingari pojawia się często we współczesnym malarstwie akrylowym. Obrazy na płótnie nawiązują do tradycyjnych wzorów malowanych na ciele i do mozaik na piasku wykonywanych podczas ceremonii. Artyści przedstawiają ten cykl w formie koncentrycznych okręgów i łączących je linii bądź tylko w postaci kwadratów (il. 1 i 2).

Okręgi w tym kontekście oznaczają miejsca postoju Przodków Tingari, a siatki linii reprezentują szlaki ich wędrówek odbytych w Czasach Stworzenia. Obrazy te są również zaszyfrowanymi mapami terenów, gdzie dokładne lokalizacje miejsc znane są tylko autorom. W początkowym okresie rozwoju malarstwa akrylowego (osada Papunya 1971-1974) obrazy na sprzedaż przedstawiające Tingari malowano z dala od kobiet i dzieci, gdyż zawierały one wiele tajemnych wzorów o charakterze sakralnym. Z czasem jednak wycofano niebezpieczne elementy bądź też zastąpiono je innymi, a i artyści nie ujawniają już pełnej informacji o ich znaczeniu.

it. 2. Barney Ca mpbell Tjakamarra (szczep Pintu pi), Tingari, 1999, akryl na płótnie, 90 x 61 em, kolekcja Ga lerii R, Poznan

il. 3. Warlukurlangu: Co wydarzyto siw miejscu pozaru (Warlukurlangu: What happened at the fire place), praca zbiorowa artyst6w z Yuendumu, akryl na pt6tnie, kolekcja Muzeum Potudniowej Australii

Typową cechą charakterystyczną poszczególnych mitów aborygeńskich jest ich bliski związek z konkretnym terytorium i znajdującą się tam przyrodą. Historia ognia Warlukurlangu, której właścicielami są grupy krewniacze Jangala i Jampitjinpa ze szczepu Warlpiri, przedstawia mityczne pełne dramatyzmu wydarzenie: „Stary człowiek Jangala i jego dwóch synów Jampitjinpa podczas wędrówki zatrzymali się w miejscu Warlukurlangu. Synowie zostawili ojca, który byt niewidomy, osłonili go przed wiatrem, a sami udali się na polowanie. Kiedy młodzieńcy się oddalili, stary człowiek rozejrzał się wokoło, wziął dzidy i poszedł polować gdzie indziej. Jego synowie nic o tym nie wiedzieli, myśleli, że jest niewidomy. Ojciec upolował zwierzynę, którą upiekł w wielkim pośpiechu na ogniu, część zjadł, a resztę zakopał. Kiedy myśliwi wrócili, przynieśli mięso i dali staremu człowiekowi, ale ten zjadł tylko trochę. «Biedny stary człowiek», mówili.

Sytuacja ta powtarzała się przez wiele dni. Stary człowiek Jangala nieraz chodził spać z dala od obozu, mówiąc, że idzie w chłodniejsze miejsce. Ale tam przychodził jego święty mały kangur, który z nim rozmawiał. Pewnego razu młodzieńcy poszli na polowanie, ale nic nie upolowali. Wracając do obozu, Jampitjinpa zobaczyli małego kangura, którego zabili i upiekli na ognisku. Stary człowiek jadł mięso z wielkim apetytem, a bracia nie powiedzieli mu, gdzie polowali. Po tym wydarzeniu Jangala przez wiele dni na próżno przywoływał świętego kangura, wreszcie się domyślił, że jego synowie go zabili, i wpadł w furię. Stary człowiek wywołał magiczny ogień, aby zabić myśliwych. Ci natomiast chcieli go ratować, nieświadomi przyczyny. Ale ogień byt zbyt duży i bracia Jampitjinpa uciekli na południe. Wszędzie, gdzie się zatrzymywali, ogień ich doganiał i palił ich członki…“. Dalsza cześć tego mitu należy do szczepu Pintjantjatjara, który zamieszkuje tereny położone na południe od Warlpiri.

Mit ten obrazuje dramat i oszustwo ojca, który ukarał synów za złamanie tabu, którego nie byli świadomi. Niewinni młodzi ludzie giną od magicznego ognia, a stary człowiek odczuwa satysfakcję. Jednak głębsza wymowa tej historii nawiązuje do praktycznych aspektów ochrony środowiska i zwierzyny, która podlega tabu, a kara w tym przypadku była ważniejsza niż więzi rodzinne. Historia ta podkreśla również różnice pomiędzy zwykłymi zwierzętami a tymi, które – jak mały kangur – miały specjalne cechy natury sakralnej. Ogień symbolizuje praktykę wypalania terenów, użyźniania gleb, na której po deszczu wyrastają rośliny przyciągające zwierzynę. Mit ten dla ludów ze szczepu Warlpiri jest niezwykle ważny, ponieważ miejsca, gdzie zachodziły mityczne wydarzenia, tworzą mapę tych terenów; tam też od wieków odprawiano obrzędy. Temat ten często podejmowany jest w malarstwie. Dwie zakrzywione linie reprezentują aston przed wiatrem; ukazane są też ślady wędrówek i miejsca postojów w kształcie koncentrycznych okręgów, wielokolorowe tło przedstawia roślinność i ogień (il. 3).

Zgodnie z wierzeniami szczepów zamieszkujących północne tereny Australii pierwsi ludzie pojawili się całkowicie ukształtowani bądź narodzili się z ciał mitycznych kobiet, które już były ciężarne. Główną grupę mitów w rejonie Ziemi Arnhema stanowią wierzenia związane z siostrami Wawilag oraz Przodkami Djangkawu. Historia sióstr Wawilag i węża Witija jest często obrazowana w malarstwie na korze, a jej wariacje różnią się wśród szczepów i klanów. Wawilag były córkami Wielkiej Matki Płodności Kunapipi (która wynurzyła się morza) i tworzą cykl ceremonii oraz rytuałów.

Niezwykle skrócona wersja tej bogatej w szczegóły historii głosi: „Dwie siostry Wawilag musiały opuścić swój klan, ponieważ nawiązały niedozwolony przez Prawo stosunek seksualny. Wędrując po terenach Ziemi Arnhema, siostry polowały i nadawały po drodze nazwy roślinom. Starsza z nich miała dziecko, a młodsza była w zaawansowanej ciąży. Przy studni Mirraminna siostry postanowiły założyć obóz, ponieważ były zmęczone i głodne. Młodsza poczuta bóle porodowe i wkrótce urodziła dziecko, a starsza rozpaliła ognisko i postanowiła upiec upolowane zwierzęta. Ale opos położony na rozżarzonych węglach podskoczył i uciekł wzdłuż strumienia, podobnie stało się z jaszczurką, szczurem-torbaczem, a nawet dzikimi jagodami. Stało się tak dlatego, że właścicielem tej krainy i zwierząt był mityczny mężczyzna Witij, który zamieszkiwał pobliski zbiornik wodny.

Siostry postanowiły zbudować szałas i młodsza poszła zbierać korę pobliskich drzew, ale podczas tej czynności uroniła trochę krwi do strumienia, ponieważ niedawno urodziła dziecko. Krew popłynęła strumieniem do zbiornika wodnego, gdzie mieszkał mężczyzna-wąż, Witij. Zanieczyszczenie wody rozgniewało Witija, który przemienił się w węża i wywołał ulewny deszcz. Młodsza siostra ukryła się w szałasie i pilnowała dzieci, a starsza wykonywała rytualny taniec i śpiewała, aby powstrzymać deszcz. Wtem Wąż Witij zaczął się zbliżać do szałasu, ale do śpiewu przyłączyła się młodsza siostra. Na pewien czas to pomogło, jednak kiedy siostrom zabrakło sił, wąż wpełzł przez otwór do szałasu i połknął je wraz z dziećmi, po czym powrócił do swojej siedziby w wodzie. Wkrótce okazało się, że siostry były pożywieniem objętym tabu, i wąż w wielkich torsjach je zwrócił, a one przemieniły się w duchy. Mężczyzna-wąż zachował jednak tajemną wiedzę sióstr i ceremonie, których odtąd stał się właścicielem“.

Historia ta nawiązuje do odległych czasów matriarchatu, kiedy to prawdopodobnie kobiety byty właścicielkami sekretnych przedmiotów i obrzędów, które zostały im zabrane siłą bądź skradzione przez mężczyzn. Wąż reprezentuje fallusa, a otwór w szałasie waginę, deszcz nawiązuje do pory monsunowej. W malarstwie na korze Wąż przedstawiany jest w formie spirali, gdzie wewnątrz owalnej formy znajdują się siostry i ich dzieci (il. 4).

Czarne kropki oznaczają deszcz, a ślady stóp – taniec sióstr. Niekiedy przedstawiane są także rytualne przedmioty i elementy pejzażu. W tradycyjnym malarstwie na korze oraz rysunkach na piasku wykonywanych na potrzeby ceremonii przedstawiano tylko pojedyncze epizody tej niezwykle bogatej w szczegóły historii. Współcześnie natomiast, na potrzeby rynku, maluje się często całą opowieść.

W mitologii z Ziemi Arnhema podkreślana jest często kreatywna rola kobiet w kształtowaniu obecnego świata oraz konflikt z męskimi osobnikami o wyłączność odprawiania ważnych obrzędów. Przykładem może tu być opowieść o dwóch siostrach Djangkawu i ich bracie, którzy opuścili swoją wyspę Bralgu i przybyli na kontynent. „Djangkawu zabrali ze sobą sakralne przedmioty, które nosili w stożkowatych koszykach. Podczas wędrówki nazywali zwierzęta, ptaki i miejsca oraz zakopali w ziemi sakralne przedmioty dla przyszłych pokoleń. Tam, gdzie wetknęli swoje wędrowne kije, wyrosły drzewa bądź pojawiła się woda. Wkrótce siostry zaczęły rodzić dzieci, które zaludniły te ziemie, dając początek klanom sekcji Dhuwa ze szczepu Yolngu. Po narodzeniu chłopcy byli kładzeni na trawie, aby wyrósł im zarost, dziewczynki natomiast przykrywano matami, aby chroniły ich skórę od słońca“.

Mit Djangkawu dotyczy Czasów Stworzenia, ale wspomina również późniejsze wydarzenia, kiedy to kobiety zostały pozbawione swojej mocy i utraciły na rzecz mężczyzn wiele ważnych ceremonii.

il. 4. Dawidi Djulwarak (ok. 19211970, klan Liyagalawumirri), Siostry Wowilog (Wowilog Sisters), 1967, naturalne pigmenty na korze eukaliptusa, 109 x 54 em, Dom Aukcyjny Sotheby’s, Melbourne, 46 nr 107, czerwiec 1996
il. 5. Uluru (Ayers Rock), 1995

Mit ten ma dalszy ciąg: „Kiedy ich synowie dorośli, ukradli matkom sakralne parafernalia, rytualne pieśni i ceremonie. Siostry odkryły przestępstwo i podążyły śladami złoczyńców, ale nie były w stanie im nic zrobić, ponieważ ci śpiewali pieśni i odprawiali rytuały. Po długiej naradzie matki postanowiły wybaczyć synom, przekazując im więcej sekretów i pieśni. Po czym dwie siostry i ich brat powrócili na swoją wyspę“. Obrazy na korze przedstawiające powyższą historię Stworzenia podzielone są zazwyczaj na kilka pól, które symbolizują takie wydarzenia, jak podróż morska, akty stwórcze czy narodziny ludzi. Często też malowane są święte przedmioty oraz wzory klanowe przekazane przez Siostry nowym pokoleniom.

Najbardziej uniwersalnym tematem w religii aborygeńskiej jest mit o Tęczowym Wężu, który występuje na obszarze niemal całego kontynentu. Wąż ten uważany jest za wielką matkę lub wielkiego ojca wszystkich form życia. Jego sakralne znaczenie polega na tym, że symbolizuje on zarówno fallusa, jak i łono, będąc tym samym symbolem płodności i urodzaju. W Australii Centralnej wśród szczepu Pitjantjatjara wierzy się, że Tęczowy Wąż spuścił z nieba swoje jajo, które przemieniło się w skałę (il. 5) zwaną Uluru (biali nazywają to miejsce Ayers Rock).

Jest to fragment książki Ryszarda Bednarowicza “Sztuka Aborygenów” (2004).

National Gallery – Canberra

National Gallery - Canberra

Pamiętam swój pierwszy kontakt ze sztuką Aborygeńską. To było w 1989 roku, podczas mojego pierwszego pobytu w Australii. Sale Galerii Narodowej w Canberze, najważniejszej w całym kraju, przypominały bunkry i nie budziły mojego zachwytu. To był wtedy zupełnie inny sposób ekspozycji dzieł sztuki niż znany mi między innymi z Krakowa. Alix i Kerry zaciągnęli mnie do działu ze sztuką rdzennych Australijczyków.

– No i jak ci się podoba? – pytali.

– Byłem dyletantem w tym temacie.

Zupełnie mnie to nie porusza – odparłem.

Prymitywne malunki wykonane przez osoby, które nie znały perspektywy i miały problemy z proporcjami, uznałem za bohomazy. Jakby wszystkie te dzieła namalowały dzieci. Nawet kropkowe i kreskowe tło malowanych na korze drzewnej obrazów nie przyciągnęło wtedy mojego wzroku, choć takiego wypełnienia przestrzeni na pewno nigdy wcześniej nie widziałem. Porażka.

– To jest tak inne, że przy pierwszym kontakcie pozostaje poza możliwością zachwytu czy akceptacji. Po prostu nie rozumiem tych rysunków – dodałem.

Tak przynajmniej wtedy czułem, choć zdawałem sobie sprawę, że brak mi kontekstu kulturowego, umieszczenia tej sztuki w krajobrazie, miałem też bardzo blade pojęcie o Rdzennych Australijczykach. Ocknąłem się, kiedy kilka miesięcy później przejeżdżałem autobusem przez środek Australii. Już pierwsze kontakty z pustynią, ze wszędobylską trawą spinifex, z Aborygenami, pozwoliły mi na rewizję poglądów. Był to jednak proces powolny.

Fragment książki Marka Tomalika “Australia, gdzie kwiaty rodzą się z ognia” National Geographic 2019

Barrow Creek (Terytorium Północne)

Barrow Creek (Terytorium Północne)

Barrow Creek (Terytorium Północne)

Sztuka Rdzennych Ludów Australii była, i do pewnego stopnia jest nadal, związana z życiem codziennym, wypływa wprost z rytuałów, nie z potrzeb estetycznych. Przy kreacji malowideł silnie zaangażowany jest zmysł dotyku. Za przykład niech posłużą rysunki wykonywane na piasku palcem lub kijem. Są to oczywiście formy nietrwałe, jak tybetańskie sypane mandale. Podobne tworzą Indianie Navajo. Rdzenni Australijczycy nie mają potrzeby
utrwalania patykiem pisanych rysunków, bo to są jednorazówki, potrzebne do wydobycia treści w czasie obrzędów.

Zrozumiałem to, kiedy dotarliśmy do osady Barrow Creek, leżącej przy głównej drodze Stuart Highway, na północ od Alice Springs. Znajdował się tam niewielki pub wyklejony milionem wizytówek i innych gadżetów, wokół kręciły się dzieci z puszkami coca-coli i paczkami chipsów. Kobiety odwracały wzrok, a mężczyźni traktowali nas jak powietrze. Pretekstem do zatrzymania się w tym miejscu było zapytanie o drogę. Nasze najlepsze mapy nie wskazywały żadnej dróżki, którą moglibyśmy dotrzeć w pobliże góry, której szukaliśmy. Liczyłem na pomoc białych, obszedłem teren osady, ale nikogo nie wypatrzyłem.

– Szukamy podjazdu pod Mount Strezleki – zagadnął Rocket jednego z Aborygenów.

Stałem z boku i uważałem, że tracimy czas. Skąd mieliby słyszeć o niewielkiej górze położonej z dala od wędrownych szlaków, górze o tak obcej nazwie. I wtedy stało się coś dziwnego, czego do tej pory nie mogę sobie wytłumaczyć. Jeden z mężczyzn wstał ospale, wziął kij, zaczął malować kreski na piachu i mamrotać pod nosem. Na tyle jednak wyraźnie, że zrozumieliśmy, że mówił do nas.

– Pojedziecie dwadzieścia kilometrów dalej na północ. Po lewej stronie będzie góra, jak olbrzymi kopiec termitów. Trudno ją minąć – mówił, nie patrząc nam ani przez chwilę w oczy.

Nie chciał kontaktu wzrokowego, poza tym rysował mapę – jak się później okazało – bardzo precyzyjną.

– Zaraz za górą będzie zwykła furtka farmerska – mówił dalej.

– Otworzycie ją i dalej poprowadzi was droga. Waszą górę poznacie po zapachu – skończył, odłożył kij i butami starł mapę.

Szczęka opadła mi do ziemi. Dzięki jego wskazówkom Górę Strzeleckiego znaleźliśmy bez problemu. To był zupełnie odludny obszar; trzy kilometry od wierzchołka rozbiliśmy obóz. Dwa dni chodziliśmy po bardzo trudnym terenie. Męczył nas upał, trawa spinifex raniła nogi do krwi, nie dawały nam spokoju miliardy much. Górę zdobyliśmy, pomierzyliśmy i opisaliśmy. Odczuwaliśmy dreszcz odkrywcy. Została tam po nas metalowa tabliczka i butelka ze spisaną notatką, ukryta wśród kamieni na samym szczycie. Kiedy wchodziliśmy na szczyt, Valdiego, który został w obozie, odwiedził właściciel tych ziem. Zapytał, co robimy, ale nie przeganiał nas. Spieszyło mu się, bo złapał gumę i chciał na półflaku dojechać do cywilizacji. Na koniec krótkiej inspekcji powiedział:

– Nie wiedziałem, że na swojej ziemi mam Górę Strzeleckiego.

Kiedy przypominam sobie tę historię, mam niepewne przekonanie, że Aborygen od mapy na piasku intuicyjnie wyczuł nasze zamiary. Potraktował naszą podróż jako podążanie śladami Strzeleckiego, którego rozumiał jako Przodka. A to dla niego rzecz najwyższej wagi. To świętość. Chciał i musiał nam pomóc.

Fragment książki Marka Tomalika “Australia, gdzie kwiaty rodzą się z ognia” National Geographic 2019

Zapowiedź wystawy w Galerii Bielskiej BWA + Jak znaleźć Górę Strzeleckiego w Australii? w Podroze.ONET.pl >>>

Malunki naskalne Aborygenów

Malunki naskalne Aborygenów

Malunki naskalne Rdzennych

Park Narodowy Kakadu kryje największe, najstarsze i najpiękniejsze z poznanych przez białego człowieka galerie naskalne Pierwszych Ludów. Niektóre malowidła mają trzydzieści tysięcy lat i należą do najstarszych dzieł człowieka na Ziemi. Ta najdłuższa kronika dziejów na świecie przedstawia zwierzęta, postaci ludzkie, duchy, a także inne istoty nadprzyrodzone oraz ceremonie. Wielokrotnie zastanawiałem się, jak biali mogą interpretować znaczenia malowideł, jak się poruszają w horyzoncie czasowym tysięcy lat i w labiryncie skomplikowanych kontekstów kulturowych. Dopiero kilka lat temu, kiedy w styczniu 2007 roku odwiedziłem Park Narodowy Kakadu kolejny raz i mogłem porozmawiać z fachowcem, zrozumiałem.

– Rdzeni nie zdradzają nam prawdziwych znaczeń malowideł. To, co od nich dostajemy, to rodzaj bajki dla dzieci, bezpieczna wersja prawdy – przekonywał mnie Ted, etnolog pracujący w Kakadu kilkanaście lat.

– Dlaczego tak jest?

– Z dwóch powodów. Po pierwsze, jest to jeden z ostatnich bastionów tożsamości narodowej i religijnej. Po drugie, nawet gdyby nam powiedzieli prawdę i pokazali całość, nic byśmy z tego nie zrozumieli. Konteksty kulturowe są tak skomplikowane, że nasze umysły nie są w stanie tego pojąć i przyswoić. Mitologia Rdzennych Ludów to istny labirynt. To samo dotyczy pieśni. Jeśli zgodzą się zaśpiewać ci Pieśń Przodków, otrzymasz pozbawioną znaczeń i emocji atrapę.

Fragment książki Marka Tomalika “Australia, gdzie kwiaty rodzą się z ognia” National Geographic 2019

Oenpelli (Terytorium Północne)

Oenpelli (Terytorium Północne)

Oenpelli (Terytorium Północne)

Pytałem rdzennych mieszkańców Australii o Ścieżki Snu. Raczej niewielu w ogóle chciało ze mną rozmawiać na ten temat i każdy odpowiadał inaczej. To tak, jakby Rdzenny pytał nas o życie wieczne z chrześcijańskiego punktu widzenia. Musiałbym mu powiedzieć, że mamy raj, z którego zostaliśmy wygnani, czyściec i piekło. Na nasze życie patrzymy z perspektywy przeszłości, nieudolnie próbujemy złapać teraźniejszość i za często myślimy o przyszłości. Nie zrozumiałby nas. 

Rdzenni mają tylko jedną krainę, tu i teraz, i jeden czas, w którym teraźniejszość dokładnie splata się z przeszłością i w którym nie ma miejsca na przyszłość. Dla nich każdego dnia zaczyna się świat, który w bezpośredni sposób jest zespolony z Czasem Snu Przodków. Chodzi tu o odniesienia mitologiczne do okresu stworzenia świata, które mają ciągłość w teraźniejszości. Ten kosmos pozostaje dla mnie nie do końca jasny, ale im bardziej się w niego zanurzam, tym większą czuję satysfakcję, która powoli przeradza się w silną więź. Najmocniej poruszył moją wyobraźnię temat Ścieżek Śpiewu. Zdradziłem już, że muzyka jest dla mnie ważna. Spędziłem kilkanaście lat z muzykami rockowymi jako ich manager, od wielu lat piszę o jazzie. Niezwykłe i fascynujące jest dla mnie to, że Pierwsze Ludy traktują pieśń jak mapę, że potrafią drogę przez busz zaśpiewać. Są jak ptaki, które wyśpiewują trasy przelotu – setki, tysiące kilometrów. Pieśń, mająca na całym świecie znaczenie estetyczne, pobudzająca silne emocje, dla nich ma funkcję praktyczną.

– Zdobywać świat to dla nas poszerzać mapę Pieśni – próbował tłumaczyć mi Amaroo, poczciwy i ciągle uśmiechnięty Aborygen, którego spotkałem w osadzie Oenpelli, w Parku Narodowym Kakadu. Trafiłem tu zwabiony krajobrazami równiny zalewowej rzeki East Alligator. Były tam billabongi, czyli pozostałe po powodzi w porze wilgotnej jeziorka, wypełnione liliami wodnymi i… krokodylami. W upalny dzień kusiło mnie, żeby się w nich zanurzyć. Amaroo był dobrym rozmówcą, chciał mi coś przekazać. Jego oczy były pełne godności. Mówił spokojnie, powściągliwie, językiem zrozumiałym dla białego człowieka. Miałem wrażenie, że mówi do mnie jak do dziecka, cierpliwie i pogodnie. Mógłbym rozmawiać z nim godzinami, pewnie zesłał mi go Tęczowy Wąż.

– Kiedyś każdy z nas miał na własność kawałek ziemi. Aktem własności była właśnie Pieśń – opowiadał.

Mojej wyobraźni uczepiła się piosenka Beaty Kozidrak, za którą zresztą nie przepadam.

– „Nie ma, nie ma wody na pustyni…” – zanuciłem Amaroo i zapytałem, czy z tą pieśnią gdziekolwiek zajdę.

– Jeśli jest dobra, to na listy przebojów w twoim kraju. Jeśli jest rewelacyjna, czeka na ciebie świat – ironizował Amaroo, ale sam się
o to prosiłem.

– Z tą piosenką nie zajdziesz daleko, bo nie dostałeś jej w sposób rytualny i na zawsze, a jej słowa nie znaczą nic. Nie zajdziesz z nią nigdzie – tłumaczył Amaroo i dalej wyjaśniał:

– Nasza Pieśń może łączyć przeciwległe końce Australii, często przekracza granice językowe, czyli kolejne kraje. Pieśń opisuje przyrodę, a ja, wędrując Ścieżką Śpiewu, zdobywam moc. To wciąga jak wir wody, niesie jak motor. To ma ogromną MOC!

– Rozumiem, że z Pieśnią na ustach przemierzacie kraj. To jedna melodia. Jest tam skończona, określona liczba taktów, tylko słowa się zmieniają – próbowałem nadążać, niewiele jednak z tego rozumiejąc.

– Moje zwrotki to moja ojczyzna. Idę i śpiewam. Idę, bo śpiewam. Po wyśpiewaniu ostatniej zwrotki dochodzę do granicy swego terytorium.

– Ale Ścieżka Śpiewu idzie dalej, nawet tysiące kilometrów. Ta sama melodia śpiewana jest w wielu językach! To jak nauczyć się Odysei, wkuć na pamięć mapę i z nią przemierzać świat – wreszcie złapałem.

– Tak, podobnie jak ty, ale bez paszportu i wiz mogę przekroczyć „granicę”. Dziadek namawiał mnie do takich podróży, ale nie dalej niż dwa „kraje” za „granicą” – powiedział.

Fragment książki Marka Tomalika “Australia, gdzie kwiaty rodzą się z ognia” National Geographic 2019

Parnngurr, czyli Cotton Creek (Australia Zachodnia)

Parnn gurr, czyli Cotton Creek (Australia Zachodnia)

Parnngurr, czyli Cotton Creek (Australia Zachodnia)

– Niecały rok temu biała nauczycielka z aborygeńskiej szkoły naprawiała u mnie samochód. Zostawiła numer telefonu. Przed wyprawą spojrzałem na trasę przejazdu, przypomniałem sobie o niej. Zadzwoniłem i zapytałem, czy możemy ją odwiedzić – snuł Rocket.

– Tak, przypominam sobie tę rozmowę, sugerowałem ci, że możemy poprowadzić lekcję o Polsce dla jej dzieciaków – odparłem.

– Nie była jakoś szczególnie zachwycona, ale zgodziła się – ciągnął.

Do osady aborygeńskiej Parnngurr biały człowiek długi czas nie miał wstępu. Od kilku lat w poszukiwaniu paliwa zaglądają tu zabłąkani w Outbacku podróżnicy. Leży niedaleko pustynnego szlaku Tallawana, na północnych krańcach Małej Pustyni Piaszczystej. Byłem bardzo podekscytowany, zbliżając się do zakazanego świata. Zaproszenie swoimi ścieżkami załatwił Rocket. Cotton Creek była pierwszą osadą od Wiluny na trasie naszej wyprawy pustynnym szlakiem Canning Stock Route. Aby tu dotrzeć, jechaliśmy tydzień. Pokonaliśmy autami terenowymi jakieś 850 kilometrów w skrajnie trudnych warunkach. Jeszcze kilkaset metrów przed osadą przywitały nas ujadające psy.

„Czas nie płynie tu wolniej, lecz się zatrzymał” – pomyślałem, mijając bramę. Pierwsze wrażenie było przygnębiające. Kolejne nie lepsze. W twarzach, które nie łaknęły kontaktu, zaklęta była niechęć. Gorące powietrze stało. Wyczuwałem złą energię, smutek, cierpienie. Przestrzeń
wypełniało kilkanaście bezładnie rozrzuconych zabudowań, wokół których snuły się dziesiątki psów wyglądających na bezdomne, mocno
wychudzonych lub nawet chorych. Starsza część społeczności gminy nie wydawała się zachwycona naszym przyjazdem. Nikt się tu nami nie
zainteresował, czyli klasyka. Budynek wyglądający na szkołę był pusty i zaryglowany. Rocket poszedł pogadać, ale nie znalazł nauczycielki.

– Większość dzieciaków pojechała na wycieczkę do Port Hedland, najbliższego miasta, jedyne sześćset pięćdziesiąt kilometrów. Nic tu
po nas, spadamy – rzucił.

– Jesteśmy ponad tydzień w trasie. Powinni tu mieć telefon. Trzeba zadzwonić do Perth i nadać informację, że u nas wszystko OK – odparłem
i wraz z Dingo poszedłem popytać o telefon.

Jeden z Rdzennych wskazał nam budynek, w którym znajdowało się to, czego szukaliśmy. Było południe – istne piekło. Żar z nieba pozabierał
nam resztki chęci do życia.

– Jesteśmy tu przejazdem, dłuższy czas bez kontaktu z rodzinami. Czy możemy zadzwonić do Perth? Wystarczy nam minuta – spytałem.

– Tak, proszę, nie ma problemu. Jestem Amanda – odpowiedziała niepewnie jasnowłosa piękność. Wykręciłem numer i porozmawiałem
ze Stenią, żoną Rocketa. Dingo w tym czasie uciął sobie pogawędkę z Amandą, która zdradziła, że po południu wybiera się z niepełnosprawnymi
kobietami na zbieranie jagód w buszu.

– Czy to możliwe abyśmy pojechali tam razem? – zapytałem natychmiast.

– Nie wiem, raczej nie! – odparła.

Słowo „raczej” pozostawiało strzęp nadziei. Męczyłem. Upłynęły dwie upalne godziny. Po konsultacjach ze Starszyzną zgodziła się.

– Nawet o tym nie marzyłem! – powiedziałem pod nosem do siebie.

Do wyjazdu pozostały kolejne dwie godziny. Wziąłem aparat i poszedłem na plac zabaw dla dzieci. Były tam huśtawki, kolorowe zjeżdżalnie,
boisko do gry w kosza. Wiało jednak smutkiem, pustką, nicością. Zleciały się trzy dziewczynki, ta najstarsza miała czarne włosy rozjaśnione szamponem koloryzującym, mogła sobie liczyć dwanaście lat. Przyszła z butelką coli i paczką chipsów. Nie protestowała, kiedy sięgnąłem po aparat. Okazywała mi tłamszoną nakazami plemiennymi tolerancję. Nie powiedziała ani słowa, ale widziałem, że pozowanie sprawia jej przyjemność. Dwie dużo od niej młodsze kisiły gluty pod nosem. Przyszły psy. Rocket w tym czasie oswajał Rdzennych pod sklepem. Był nim niewielki, odrapany barak. Przed wejściem kłębiło się ponad dwadzieścia psów. W palącym słońcu siedziały dwie starsze Aborygenki ubrane w śmiesznie przydługie, zniszczone koszulki polo i… wełniane czapki.

Tym razem próba wyciągnięcia aparatu spotkała się z gwałtownym protestem. Kobietom nie podobała się nasza obecność. W całej osadzie biło nieszczęściem, niepokojem, niechęcią. O drugiej po południu Amanda zapakowała chętnych do terenowej toyoty i pognała, a my za nią. Pożegnały nas: sfora zgłodniałych psów i brak odprowadzających spojrzeń. Słońce paliło mocno, ale cieszyłem się tą chwilą. Oto pradawni i jedyni prawowici właściciele tych ziem jechali do własnego buszu samochodem od rządu, który im ich odwieczne prawa odebrał. Amanda zatrzymała wóz na skraju wielkiej polany. Z samochodu wysiadły starsze panie z wyraźnymi problemami ruchowymi. Zabrała też kilku chłopców. Natychmiast po opuszczeniu auta podpalili suchą na pieprz sawannową trawę spinifex. W kilku miejscach. To była przygrywka do polowania, prastary zwyczaj przepędzania zwierzyny falą ognia. Nie mieli wprawy, więc nic nie upolowali, ale bawili się przednio. Aborygenki zbierały do plastikowych siatek owoce Ginger Willy, które wcześniej omijaliśmy z daleka. Miodowo-gorzki smak zachwycał podniebienie. Przypominały wysuszony agrest. Amanda wskazała na inne owoce – pomidory pustynne (desert tomato). Rzeczywiście, ich kształt był podobny do małych, zielonych pomidorów.

– Musisz je przekroić na pół i wydłubać wszystkie nasiona, które są śmiertelnie trujące. Reszta jest zdrowa i smaczna – dodała chłodno.

Pomidory smakowały trochę jak niedojrzałe jabłko, trochę jak mdły melon. Do innych smakołyków należą witchetty grubs, tłuste robaki
wykopywane spod korzeni akacji, oraz iguany, których nie udało się tego dnia upolować. Oto namiastka prastarej cywilizacji Rdzennych Ludów.


Zbiory i polowanie trwały prawie do zachodu słońca. Wracaliśmy wprost na zachód, słońce świeciło w oczy. Praktycznie nic nie było widać,
a kurz spod kół samochodu Amandy zasłonił świat. Pewnym zbiegiem okoliczności ta izolowana w bezkresnym buszu osada stała się „polska”. W lipcu 2014 roku, podążając Szlakiem Canninga Valdi dotarł tu kolejny raz. Zatrzymała go (kolejna) awaria samochodu. Auto pozostawił w dziczy przy Durba Springs. W okno wetknął kartkę, że wraca i podał numer swojej komórki. Będąc już w Perth, odebrał kilka telefonów od przejeżdżających pustynnym szlakiem ludzi, że auto jeszcze stoi. Kiedy po kilku tygodniach wrócił po nie, zgubił drogę i do osady dojechał przypadkiem. I chyba nie żałował, bo zamarudził tu dwa dni. Miał czas na budowanie relacji z Rdzennymi i białymi administratorami Parrngurr. Chciał im zaszczepić kolejną utopię – tj. wymianę młodzieży z Polską. I ku – nie tylko mojemu – zdziwieniu jakieś bliżej niesprecyzowane zainteresowanie tym projektem na szczeblu Rady Osady miało się pojawić. Kilka tygodni później Valdi dostał telefon zapraszający go do pracy w osadzie. Za jego sprawą trafili tu także „studenci”: Piotrek i Eryk. Ten pierwszy uczestniczył w jednej z moich wypraw w 2009 roku i kilka lat później wrócił do Australii z tzw. zamiarem edukacji. Motocyklista Eryk do Australii trafił przelotem po trasie jednośladem w poprzek Azji. Obaj szukali pracy i dzięki Valdiemu tu ją znaleźli. Malowali domy, naprawiali, co umieli, a w wolnych chwilach Piotrek w aborygeńskim bandzie na basie grał. Według relacji Eryka, z którym rozmawiałem we wrześniu 2015 roku, wódz polubił Polaków i za półdarmo sprzedawał im robione przez wspólnotę bumerangi. W osadzie rozpoznawalne są polskie słowa. Dla Aborygenów to język tylko nieco mniej egzotyczny niż angielski.

Fragment książki Marka Tomalika “Australia, gdzie kwiaty rodzą się z ognia” National Geographic 2019

Dzikość serca (Australia Zachodnia)

Dzikość serca (Australia Zachodnia)

Dzikość serca (Australia Zachodnia)

Próbując zrozumieć mitologię Pierwszych Ludów Australii, trafiłem na pikantny opis fragmentu inicjacji. Obrządek kultywowany jest nadal, choć nie przez wszystkich. „Matura męskości” trwa nawet do kilku tygodni i składa się z wielu etapów. Kto nie podejdzie do egzaminów, traci szacunek i jest wytykany palcami. Jeden z elementów inicjacji stanowi obrzezanie. Napletek młodzieńca odcinano ością ryby lub kawałkiem muszli.

Ten istotny obrzędowo kawałek skóry miał także swe życie po oddzieleniu go od właściciela. Otóż, na przykład, zjadano go w rytualnym posiłku, dodawszy do rozdrobnionego mięsa kangura. Zdarzało się też, że otrzymywała go siostra obrzezanego, malowała go ochrą i nosiła na szyi. Bywało, że napletek krążył z rąk do rąk, według rytualnie ustalonego porządku, po czym wracał niczym bumerang do właściciela, a ten sprawiał mu symboliczny pogrzeb, jak głosi mitologiczny przekaz*.

Życie Rdzennych jest trudne, a ich zwyczaje i zachowania, z naszego punktu widzenia, mogą budzić niepokój. Słyszałem opowieść o dziewczynce, która miała jedną nóżkę krótszą. Miała też swoje marzenie, o którym wiedzieli wszyscy bliscy: chciała latać, szybować wysoko jak orły i mieć upierzenie jak najbardziej strojne papugi. Niepełnosprawność ruchowa, z którą się urodziła, skazywała ją na śmierć. Żyła tak długo, jak długo nie istniała potrzeba intensywnego przemieszczania się. Przyszedł jednak czas na daleką wędrówkę całego plemienia. Musiała zostać zgładzona przez swoich rodziców, tak stanowiło plemienne prawo. Kiedy jej rodzeństwo zapytało pewnego dnia, gdzie jest ich siostra, ojciec odpowiedział:

– Widzicie to duże drzewo? Tam wysoko ponad nim szybuje nasze maleństwo. Tej nocy spełniła swoje marzenie i zamieniła się w ptaka. Od teraz będzie nam towarzyszyć w wędrówkach jako papuga kakadu.

* K. Kunicki, Aborygeni australijscy, Mitologie Świata, Warszawa 2007.

Fragment książki Marka Tomalika “Australia, gdzie kwiaty rodzą się z ognia” National Geographic 2019

Kultura Aborygenów opiera się na bliskim związku z naturą

Kultura Aborygenów opiera się na bliskim związku z naturą

Kultura Rdzennych Australijczyków opiera się na bliskim związku z naturą

Nazywam się Wajpuldania, jestem Rdzennym, czystej krwi Australijczykiem z plemienia Aranda. Mam 9 lat i skórę w kolorze czekolady. Moi przodkowie mieszkali wokół największego w Australii jeziora Eyre. Od zawartości soli jest niemal zupełnie białe. Gdy przychodzi susza, woda z niego wyparowuje, a raz na kilka lat w czasie obfitych opadów jego brzegi się wypełniają. Tata opowiadał mi, że nasi przodkowie byli tu od zawsze. W szkole pani mówiła nam, że pierwsi ludzie pojawili się w Australii 40, a może nawet 70 tysięcy lat temu. Przed przybyciem statków białego człowieka w XVIII wieku w całym kraju żyło przynajmniej 400 tysięcy ludzi.

Biali, gdy nas zobaczyli, nazwali nas tubylcami, co po angielsku brzmi Aborigines, i tak już zostało. Pierwsze kontakty z przybyszami zza wielkich oceanów układały się nawet pomyślnie. Wkrótce jednak okazało się, że nasz lud nie rozumiał intencji białych ludzi. A oni nie pojmowali naszej kultury. Pradziadek opowiada mi, że to były ponure czasy, ponad 200 lat walk, krzywd i wzajemnego niezrozumienia. Ale jednocześnie chwali się, że dożył chwili, kiedy uznano go za normalnego człowieka i wykreślono z Księgi Flory i Fauny. Było to zaledwie 40 lat temu! A mój dziadek był wśród pierwszych Rdzennych Australijczyków, którzy w 1984 roku otrzymali prawa wyborcze i mogli wziąć udział w głosowaniu na kandydatów do parlamentu.

Do dziś wspomina, jak ważne to było dla niego wydarzenie. W mieście mówię po angielsku, a w domu, na podwórku – dialektem mojego plemienia. Nasz język Aranda jest bogaty, ma jakieś 30 tysięcy słów i trudną gramatykę. W obu językach mówię płynnie, potrafię wszystko nazwać, opisać i załatwić, ale w każdym myślę inaczej. Muszę przyznać, że nie jest mi z tym łatwo. Lubię chodzić do szkoły, mam kolegów o różnym kolorze skóry. Z matematyki jestem w klasie najlepszy. A w buszu potrafię znaleźć wodę, jadalne owoce i niepotrzebna mi mapa czy GPS – drogę umiem sobie po prostu wyśpiewać. Najbardziej lubię opowieści pradziadka, w których świat moich przodków ma intensywne barwy. Są tak piękne jak na obrazach Alberta Namatjiry, naszego malarza.

Kultura Rdzennych Australijczyków opiera się na bliskim związku z naturą. Mity Pierwszych Ludów i świat wierzeń sięgający tak zwanej Epoki Snów, czyli Czasu Kreacji są ciekawsze od wszystkich filmów i gier komputerowych, jakie poznałem. To ogromne bogactwo magicznej baśni, którego nie możemy, nie umiemy i nie chcemy nikomu obcemu przekazać. Pradziadek nauczył mnie pieśni klanowej, z którą nie zgubię się w buszu. On też zadbał o moją inicjację – ogień plemiennych wtajemniczeń, dzięki któremu jestem już prawie mężczyzną. Pradziadek powtarza, że nasza kultura właśnie się odradza. Mam nadzieję, że ma rację.

tekst MAREK TOMALIK/ National Geographic KIDS

Bóg w krainie Oz

Bóg w krainie Oz

Bóg w krainie Oz

Fragment artykułu z Tygodnika Powszechnego, Grudzień 2021

Pod powierzchnią białej Australii kryje się ta niechciana, czarna. Aby ją zgłębić, należałoby pomieszkać wiele lat gdzieś na pustkowiu wśród Pierwszych Narodów. Albo przynajmniej powłóczyć się po Outbacku. Marek Tomalik mieszka w Beskidzie Małym, za oknami jego domu rozciąga się przestrzeń: pogarbiona, monotonna, trochę jak w Alpach Australijskich. Na ścianach aborygeńskie obrazy. Chcę się dowiedzieć od Marka, który 16 razy przejechał australijskie pustynie, napisał o Outbacku kilka książek i czuje się swoistym ambasadorem Australii, jak to jest posiedzieć obok Rdzennego. I co z tego wspólnego milczenia wynika?

– Oni nie chcą kontaktów z białymi – mówi Marek. – Podczas moich wypraw tylko kilka razy pękły lody: kiedy złapaliśmy gumę i uratowała nas przejeżdżająca tamtędy milcząca rodzina Rdzennych. Zrobiłem dla nich zakupy na stacji benzynowej i facet dopiero wtedy opowiedział,
skąd pochodzi. Drugi raz, gdy szukaliśmy Góry Strzeleckiego i zapytaliśmy Rdzennych o drogę. Kiedy użyliśmy magicznego słowa „Przodek”, zaczęli nas słuchać i patykiem na piasku narysowali dokładną mapę, bo wędrówka śladami Przodka to dla nich bardzo ważna misja. Trzeci raz, gdy nad rzeką Todd poznałem Rdzenną artystkę, piekliśmy razem kangurze ogony. Czwarty raz udało mi się, nie pytaj, jakim cudem, uczestniczyć w ceremonii prowadzonej przez Rdzenną starszą.

– Jak zatem rozumiesz, czym jest dla Pierwszych Narodów Dreaming, czyli Śnienie? Czy to religia?

– Bardzo długo Brytyjczycy deprecjonowali wszystko, co aborygeńskie. Uznano, że ponieważ nie jest to religia Księgi, jedynie jakieś szamańskie zabobony, to trzeba je wyplenić. Dopiero w latach 40. XX w. zaczęto prowadzić systematyczne badania religioznawcze nad Śnieniem, czyli Czasem Kreacji. Na Zachodzie pojawiły się wówczas środowiska zafascynowane tymi wierzeniami. Aborygeni nie nazywają tego Śnieniem czy Czasem Snu (Dreaming, Dreamtime), te pojęcia wprowadzili najeźdźcy z Europy. Nie mają nic wspólnego ze snem, spaniem, marzeniami sennymi. Bardziej adekwatna nazwa Jukurrpa pochodzi z jednego z języków ludów pustyni i jest respektowana obecnie przez większość wspólnot aborygeńskich. W dużym uproszczeniu jest to Czas Kreacji, odpowiednik naszych zaświatów, w których mieszkają Aniołowie Stróże i inne sprawcze duchy o zdolnościach kreacyjnych. To się bierze bardziej czuciem niż intelektem. Tak, w naszym rozumieniu to religia.

– Czy siła tych wierzeń bierze się stąd, że cała Australia usiana jest miejscami świętymi, a wiara jest tak silnie związana z przyrodą, kosmologią i przodkami totemicznymi? I że Śnienie trwa wiecznie?

– Nasz czas jest podzielony na teraźniejszość, przeszłość i przyszłość, u nich jest tylko jeden: teraźniejszy. Przodkowie, którzy tworzyli świat dawno, dawno temu, według Rdzennych Australijczyków dalej go tworzą, a za pomocą ceremonii, muzycznego i tanecznego transu można wrócić do czasu Przodków, Czasu Kreacji. A ich święte miejsca są dla nas – profanów – niewidoczne, są częścią krajobrazu.

– W swojej ostatniej książce 9 ognisk piszesz: „Nie będzie chyba nadużyciem, jeśli porównam Przodka Totemicznego do bardziej nam znanego Anioła Stróża, który nie przybiera postaci zwierzęcej, a jawi się według naszej tradycji w uskrzydlonej formie ludzkiej”. Czy porównania do wiary chrześcijańskiej to jest twój sposób zrozumienia?

– Rdzenny Australijczyk, by wieść spokojne życie, musi przestrzegać danych przez Przodków praw, odprawiać obrzędy i ceremonie ku ich czci, co jest znane i w katolicyzmie. Niedzielną wędrówkę do kościoła, a jeszcze lepiej pielgrzymkę do świętego miejsca, można przyrównać do aborygeńskiej wędrówki do świętych miejsc zwanej walkabout i do rytualnych tańców. Malowanie przez nich obrazów na ciałach, skałach, korze drzewnej, a nawet tych najbardziej współczesnych na płótnie jest czynnością rytualną, obrzędem i jako takie podlega wielu rygorom. Można snuć pewne analogie do pisania prawosławnych i greckokatolickich ikon zrodzonych w modlitwie i ascezie.

– Jedna z bohaterek twojej książki, Rdzenna starsza, powiedziała: „Całkiem ładnie czytasz po wierzchu, ale – przy obecnym stanie wtajemniczenia – nie sięgniesz głębiej. I tak ma być. To zabezpieczony system ochrony naszej tożsamości kulturowej, religijnej i etnicznej, czyli narodowej. Między innymi dzięki temu trwamy tu 80 tysięcy lat”. Czy biały człowiek jest w stanie wejść w tę wiarę głębiej? 

– Lepiej o tym nie marzyć. Bo to jest niedostępne, na granicy niemożliwego. Na zaufanie Rdzennych Australijczyków trzeba sobie zapracować przez lata, i ja to szanuję. Zostawmy ich w spokoju, ale czerpmy z tego, co chcą nam powiedzieć i pokazać.

Dramaty wśród Aborygenów

Dramaty wśród Aborygenów

Dramaty wśród Rdzennych Australijczyków

Rzadko się zdarza, aby poszkodowanymi we wspólnotach Rdzennych Australijczyków byli biali, w szczególności białe kobiety. Społeczeństwa Rdzennych wbijają ostrze przemocy w samych siebie.

Fragment książki Marka Tomalika „U ludzi”

Życie tam

Izolowane wspólnoty Pierwszych Narodów mają różną wielkość – zarówno pod względem powierzchni, jak i liczby mieszkańców. I są zawsze otwarte – przynajmniej dla Rdzennych. W każdej chwili mogą sobie pójść na rytualną pielgrzymkę walkabout i wrócić, kiedy im się spodoba.

W najmniejszych osadach mieszka do stu osób, w największych ponad tysiąc. Liczba białych zasilających wspólnoty jest zwykle proporcjonalna. Są to nauczyciele, lekarze, pracownicy administracyjni i rodziny zatrudnionych – żony, mężowie i dzieci. Lokalizacja wspólnot ma swój korzeń w przeszłości. Leżą w pobliżu farmy (tam była praca, a więc możliwość zdobycia pożywienia), wokół misji chrześcijańskich albo przy jakimś szlaku komunikacyjnym, wygodnym dla białego człowieka, na przykład w pobliżu kopalń.

Wewnątrz wspólnot istnieją tak zwane sekretne strefy, damskie i męskie, gdzie jedni są niemile widziani przez drugich lub wcale nie mają tam wstępu. Większość wspólnot ma sklep, biuro, ośrodek zdrowia, szkołę, stację benzynową, punkt pocztowy i telefon. W kilku jest nawet bankomat i pub, ale większość tych mocno izolowanych na pustyni osad jest „sucha” (dry) alkoholowo i próba wwiezienia tam trunku może być potraktowana jak przestępstwo. Wysokie grzywny – od dwóch tysięcy do pięciuset tysięcy dolarów – odstraszają potencjalnych handlarzy z sąsiednich wiosek, każą też się zastanowić turyście. Wjazd białego do odludnej osady jest najczęściej limitowany pozwoleniem, o który trzeba się ubiegać w aborygeńskich urzędach w stolicach stanowych.

Trwa to długo i często kończy odmową. Do wielu osad biały nie ma wstępu nawet z pozwoleniem. Sklepy zaopatrzone są bardzo skromnie – można tam jednak upolować tańsze (i autentyczne!) rękodzieło. Artykuły spożywcze są zwykle przeterminowane i w ograniczonym asortymencie: mrożony chleb tostowy, cukier, cola i konserwy, rzadko coś więcej. Po solidnej powodzi, która odcina wspólnotę od cywilizacji na kilka tygodni, może i tego zabraknąć. Tam gdzie jest ośrodek zdrowia, można prosić o nocleg. Łóżek jest na ogół trochę więcej niż personelu, więc przybysze mogą z nich skorzystać. Lekarze w osadach mają pełne ręce roboty. W porównaniu z białymi Australijczykami Rdzenni więcej palą i piją, częściej mają problemy z nadciśnieniem, otyłością i innymi schorzeniami związanymi z siedzącym (!) trybem życia, a także z cukrzycą (około trzydziestu procent Rdzennych jest w grupie potencjalnego ryzyka).

Ich sposób odżywiania jest daleki od „białego” ideału, jeszcze dalszy od niewątpliwie zdrowej diety przodków. To skutek gwałtownego odejścia od tradycyjnego trybu życia. Świeże warzywa i owoce, a wraz z nimi witaminy, trafiają do odległych pustynnych wspólnot niezwykle rzadko. Czasem nigdy. Mieszkańcy osad sporadycznie i niechętnie polują. Nie mają też specjalnego nabożeństwa do swej odwiecznej naturalnej spiżarni znanej pod nazwą bush tucker. Kilka lat temu powstał rządowy projekt filmowy „Catch & Cook” – audiowizualny podręcznik uczący, jak upolować i przyrządzić zdobycz. Są też inne programy mobilizujące ciało i ducha krajowców, próbujące przywrócić ich matce naturze. Brakuje jednak badań nad holistycznie rozumianym Rdzennym Australijczykiem. Biały człowiek – kolejny raz – próbuje rozdzielić duszę i ciało. I popełnia wielki błąd.

Krzyk rozpaczy

Cisza, a może wręcz zmowa milczenia wokół Rdzennych została przerwana pod koniec XX wieku. Głównie za sprawą Rdzennych Australijek. To one od początku lat dziewięćdziesiątych krzyczały, by rząd przestał przymykać oko na rosnącą przemoc. Przemoc, której ofiarami padają najczęściej właśnie one. Dwunastokrotnie częściej niż białe Australijki w swym „białym” środowisku. W siedemdziesięciu procentach osądzonych spraw agresorem był mąż lub partner ofiary. Rzadko się zdarza, aby poszkodowanymi we wspólnotach byli biali, w szczególności białe kobiety, doświadczające przemocy czterdzieści pięć razy rzadziej niż Rdzenne Australijki. Społeczeństwa aborygeńskie wbijają ostrze przemocy w samych siebie.

Są spore różnice dotyczące poziomu przestępczości w zależności od osady. Najwięcej przestępstw na tle seksualnym w stanie Queensland doświadczają kobiety w najbardziej izolowanych od „cywilizacji” północnych wspólnotach. Od początku XXI wieku nawet oficjalne źródła rządowe podają, że przemoc w rodzinie i przestępstwa na tle seksualnym osiągnęły w wielu osadach aborygeńskich alarmująco wysoki poziom. Już wiele lat temu uruchomiono odpowiednie narzędzia (Task Forces) mające zapobiegać eskalacji przemocy. Dewiacje i okrucieństwo stały się powszechnie akceptowalne jako integralna część życia w osadach Rdzennych Australijczyków.

Raport Edie Carter (Aboriginal Women Speak Out) opracowany na podstawie dziesiątków wywiadów przeprowadzonych we wspólnotach wokół Adelaide poruszył opinię publiczną. Przywołuje on gwałty zbiorowe z udziałem prawie pięćdziesięciu gwałcicieli. Siedem procent objętych wywiadami kobiet było gwałconych regularnie, pięćdziesiąt procent z nich należało do przedziału wiekowego 21–28 lat. Sprawcami byli rdzenni Australijczycy (czterdzieści jeden procent) i biali (czterdzieści dwa procent).

Połowa przestępstw wydarzyła się w domach, a prawie dziewięćdziesiąt procent spośród nich nie została nigdy zgłoszona. Ze wstydu i lęku przed zemstą, ale także z obawy przed umieszczeniem partnera, męża czy ojca w więzieniu. Najbardziej ukryte – dla statystyk i świata zewnętrznego – pozostają przestępstwa, których ofiarami są dzieci. Biały człowiek próbuje znaleźć przyczyny takiego stanu rzeczy i przeciwdziałać. Przyczyny wydają się oczywiste: totalna marginalizacja Rdzennych Australijczyków, pozbawienie ich prawa do ziemi, co w konsekwencji doprowadziło do degradacji tradycji kulturowej, zanikania więzi plemiennych, które wcześniej – w oparciu o własne prawo krajowców – działały fantastycznie. Obiecanki niedotrzymanki kolejnych rządów.

Zakorzeniona nędza, rasizm, alkohol i narkotyki, a na tym tle męskie ego – i tak bardzo silne w tradycji – które pod wpływem używek stało się jeszcze „silniejsze”, beznadziejnie okrutne, a w stosunku do kobiet i dzieci pozbawione kontroli. Wielu białych sądzi, że za przemoc odpowiada alkohol. Aborygen jest zły, bo nie pracuje (lub pracuje źle) i nie ceni dóbr doczesnych. Jest prymitywny, więc pije, gwałci i bije. Nikogo chyba nie trzeba przekonywać, że nie wszyscy sprawcy przemocy piją i wielu Rdzennych Australijczyków, którzy piją – nie są agresywni.

Biali tak chcą widzieć sprawy, bo kiedyś alkohol był wprowadzoną przez nich walutą. Dziś jest źródłem zysku dla… Rad Aborygenów, które prowadzą system barów. Znacznie zdrowiej byłoby przekazać je w ręce prywatne. Zyski z barów zasilają programy charytatywne dla dzieci i… fundusze zdrowia. Jakkolwiek i gdziekolwiek funkcjonują te programy, łatwo przewidzieć, że korzyści, jakie przynoszą, są niewspółmierne do spustoszeń wywoływanych przez skutki alkoholizmu.

Więcej >>>