Parnngurr, czyli Cotton Creek (Australia Zachodnia)
– Niecały rok temu biała nauczycielka z aborygeńskiej szkoły naprawiała u mnie samochód. Zostawiła numer telefonu. Przed wyprawą spojrzałem na trasę przejazdu, przypomniałem sobie o niej. Zadzwoniłem i zapytałem, czy możemy ją odwiedzić – snuł Rocket.
– Tak, przypominam sobie tę rozmowę, sugerowałem ci, że możemy poprowadzić lekcję o Polsce dla jej dzieciaków – odparłem.
– Nie była jakoś szczególnie zachwycona, ale zgodziła się – ciągnął.
Do osady aborygeńskiej Parnngurr biały człowiek długi czas nie miał wstępu. Od kilku lat w poszukiwaniu paliwa zaglądają tu zabłąkani w Outbacku podróżnicy. Leży niedaleko pustynnego szlaku Tallawana, na północnych krańcach Małej Pustyni Piaszczystej. Byłem bardzo podekscytowany, zbliżając się do zakazanego świata. Zaproszenie swoimi ścieżkami załatwił Rocket. Cotton Creek była pierwszą osadą od Wiluny na trasie naszej wyprawy pustynnym szlakiem Canning Stock Route. Aby tu dotrzeć, jechaliśmy tydzień. Pokonaliśmy autami terenowymi jakieś 850 kilometrów w skrajnie trudnych warunkach. Jeszcze kilkaset metrów przed osadą przywitały nas ujadające psy.
„Czas nie płynie tu wolniej, lecz się zatrzymał” – pomyślałem, mijając bramę. Pierwsze wrażenie było przygnębiające. Kolejne nie lepsze. W twarzach, które nie łaknęły kontaktu, zaklęta była niechęć. Gorące powietrze stało. Wyczuwałem złą energię, smutek, cierpienie. Przestrzeń
wypełniało kilkanaście bezładnie rozrzuconych zabudowań, wokół których snuły się dziesiątki psów wyglądających na bezdomne, mocno
wychudzonych lub nawet chorych. Starsza część społeczności gminy nie wydawała się zachwycona naszym przyjazdem. Nikt się tu nami nie
zainteresował, czyli klasyka. Budynek wyglądający na szkołę był pusty i zaryglowany. Rocket poszedł pogadać, ale nie znalazł nauczycielki.
– Większość dzieciaków pojechała na wycieczkę do Port Hedland, najbliższego miasta, jedyne sześćset pięćdziesiąt kilometrów. Nic tu
po nas, spadamy – rzucił.
– Jesteśmy ponad tydzień w trasie. Powinni tu mieć telefon. Trzeba zadzwonić do Perth i nadać informację, że u nas wszystko OK – odparłem
i wraz z Dingo poszedłem popytać o telefon.
Jeden z Rdzennych wskazał nam budynek, w którym znajdowało się to, czego szukaliśmy. Było południe – istne piekło. Żar z nieba pozabierał
nam resztki chęci do życia.
– Jesteśmy tu przejazdem, dłuższy czas bez kontaktu z rodzinami. Czy możemy zadzwonić do Perth? Wystarczy nam minuta – spytałem.
– Tak, proszę, nie ma problemu. Jestem Amanda – odpowiedziała niepewnie jasnowłosa piękność. Wykręciłem numer i porozmawiałem
ze Stenią, żoną Rocketa. Dingo w tym czasie uciął sobie pogawędkę z Amandą, która zdradziła, że po południu wybiera się z niepełnosprawnymi
kobietami na zbieranie jagód w buszu.
– Czy to możliwe abyśmy pojechali tam razem? – zapytałem natychmiast.
– Nie wiem, raczej nie! – odparła.
Słowo „raczej” pozostawiało strzęp nadziei. Męczyłem. Upłynęły dwie upalne godziny. Po konsultacjach ze Starszyzną zgodziła się.
– Nawet o tym nie marzyłem! – powiedziałem pod nosem do siebie.
Do wyjazdu pozostały kolejne dwie godziny. Wziąłem aparat i poszedłem na plac zabaw dla dzieci. Były tam huśtawki, kolorowe zjeżdżalnie,
boisko do gry w kosza. Wiało jednak smutkiem, pustką, nicością. Zleciały się trzy dziewczynki, ta najstarsza miała czarne włosy rozjaśnione szamponem koloryzującym, mogła sobie liczyć dwanaście lat. Przyszła z butelką coli i paczką chipsów. Nie protestowała, kiedy sięgnąłem po aparat. Okazywała mi tłamszoną nakazami plemiennymi tolerancję. Nie powiedziała ani słowa, ale widziałem, że pozowanie sprawia jej przyjemność. Dwie dużo od niej młodsze kisiły gluty pod nosem. Przyszły psy. Rocket w tym czasie oswajał Rdzennych pod sklepem. Był nim niewielki, odrapany barak. Przed wejściem kłębiło się ponad dwadzieścia psów. W palącym słońcu siedziały dwie starsze Aborygenki ubrane w śmiesznie przydługie, zniszczone koszulki polo i… wełniane czapki.
Tym razem próba wyciągnięcia aparatu spotkała się z gwałtownym protestem. Kobietom nie podobała się nasza obecność. W całej osadzie biło nieszczęściem, niepokojem, niechęcią. O drugiej po południu Amanda zapakowała chętnych do terenowej toyoty i pognała, a my za nią. Pożegnały nas: sfora zgłodniałych psów i brak odprowadzających spojrzeń. Słońce paliło mocno, ale cieszyłem się tą chwilą. Oto pradawni i jedyni prawowici właściciele tych ziem jechali do własnego buszu samochodem od rządu, który im ich odwieczne prawa odebrał. Amanda zatrzymała wóz na skraju wielkiej polany. Z samochodu wysiadły starsze panie z wyraźnymi problemami ruchowymi. Zabrała też kilku chłopców. Natychmiast po opuszczeniu auta podpalili suchą na pieprz sawannową trawę spinifex. W kilku miejscach. To była przygrywka do polowania, prastary zwyczaj przepędzania zwierzyny falą ognia. Nie mieli wprawy, więc nic nie upolowali, ale bawili się przednio. Aborygenki zbierały do plastikowych siatek owoce Ginger Willy, które wcześniej omijaliśmy z daleka. Miodowo-gorzki smak zachwycał podniebienie. Przypominały wysuszony agrest. Amanda wskazała na inne owoce – pomidory pustynne (desert tomato). Rzeczywiście, ich kształt był podobny do małych, zielonych pomidorów.
– Musisz je przekroić na pół i wydłubać wszystkie nasiona, które są śmiertelnie trujące. Reszta jest zdrowa i smaczna – dodała chłodno.
Pomidory smakowały trochę jak niedojrzałe jabłko, trochę jak mdły melon. Do innych smakołyków należą witchetty grubs, tłuste robaki
wykopywane spod korzeni akacji, oraz iguany, których nie udało się tego dnia upolować. Oto namiastka prastarej cywilizacji Rdzennych Ludów.
Zbiory i polowanie trwały prawie do zachodu słońca. Wracaliśmy wprost na zachód, słońce świeciło w oczy. Praktycznie nic nie było widać,
a kurz spod kół samochodu Amandy zasłonił świat. Pewnym zbiegiem okoliczności ta izolowana w bezkresnym buszu osada stała się „polska”. W lipcu 2014 roku, podążając Szlakiem Canninga Valdi dotarł tu kolejny raz. Zatrzymała go (kolejna) awaria samochodu. Auto pozostawił w dziczy przy Durba Springs. W okno wetknął kartkę, że wraca i podał numer swojej komórki. Będąc już w Perth, odebrał kilka telefonów od przejeżdżających pustynnym szlakiem ludzi, że auto jeszcze stoi. Kiedy po kilku tygodniach wrócił po nie, zgubił drogę i do osady dojechał przypadkiem. I chyba nie żałował, bo zamarudził tu dwa dni. Miał czas na budowanie relacji z Rdzennymi i białymi administratorami Parrngurr. Chciał im zaszczepić kolejną utopię – tj. wymianę młodzieży z Polską. I ku – nie tylko mojemu – zdziwieniu jakieś bliżej niesprecyzowane zainteresowanie tym projektem na szczeblu Rady Osady miało się pojawić. Kilka tygodni później Valdi dostał telefon zapraszający go do pracy w osadzie. Za jego sprawą trafili tu także „studenci”: Piotrek i Eryk. Ten pierwszy uczestniczył w jednej z moich wypraw w 2009 roku i kilka lat później wrócił do Australii z tzw. zamiarem edukacji. Motocyklista Eryk do Australii trafił przelotem po trasie jednośladem w poprzek Azji. Obaj szukali pracy i dzięki Valdiemu tu ją znaleźli. Malowali domy, naprawiali, co umieli, a w wolnych chwilach Piotrek w aborygeńskim bandzie na basie grał. Według relacji Eryka, z którym rozmawiałem we wrześniu 2015 roku, wódz polubił Polaków i za półdarmo sprzedawał im robione przez wspólnotę bumerangi. W osadzie rozpoznawalne są polskie słowa. Dla Aborygenów to język tylko nieco mniej egzotyczny niż angielski.